grueneberg
kochani!
Jak obiecywałem wziąłem się za próbę opisania naszej historii i z okazji Świąt trochę spóźniony prezent. kawałek. jestem ciekawy waszej oceny:).
Wstęp:
Potrzeba napisania tej książki zrodziła się w trakcie pogrzebu Mirka dnia 6.11.2007 r. w Chorzowie Starym. Kiedy z wielkim trudem starałem się dotrzeć do miejsca, w którym miał być pochowany Mirek, przeciskając się pomiędzy grobami mijałem bardzo wielu ludzi, z którymi przez ponad 25 lat kariery spotykaliśmy się w różnych miejscach i w różnych sytuacjach. Oprócz najbliższej rodziny byli to muzycy, organizatorzy, wydawcy płyt, dziennikarze, techniczni, jak i ogromna rzesza przyjaciół , zwolenników naszej muzyki, fanów, znajomych. Przez myśl przeszło mi wtedy, że każdy z tych ludzi to kawałek historii tego zespołu.
Nie wiem ile uda mi się tu przypomnieć sytuacji i czy dokładnie pamiętam chronologię zdarzeń, ale myślę ,ze lektura będzie łączyć fakty historyczne i dokumentalne z epizodami z życia codziennego, które utkwiły w mojej pamięci.
Napisanie tej książki uważam za swoją powinność i jest to mój debiut literacki. Ogromna ilość ludzi, dla których postać Mirka Breguły oraz twórczość „Universe” była i jest w dalszym ciągu ważna stanowi dla mnie motywację i siłę, aby jeszcze raz wrócić do naszej historii i przekazać ją w jak najwierniejszej postaci.
Chciałbym jednak podkreślić, że na pewno nie będzie to wyczerpująca opowieść o Mirku ponieważ , każdy z nas miał swoje prywatne życie i nie o wszystkim wypada mi pisać. Znając jednak teksty jego piosenek można wiele sobie dopowiedzieć indywidualnie.
1.Początki.
A było to tak;
Któregoś pięknego dnia na przełomie września i października 1981r, będąc pracownikiem zakładów Mechanicznych „Zamet’ w Rudzie Śląskiej, przeczytałem w Dzienniku Zachodnim, że powstaje w Katowicach Studio piosenki. Chętni mają się zgłosić w klubie na ulicy Pocztowej 10 w Katowicach o godz. 17.00 dnia 13.października.
Pech chciał, że miałem wtedy mieć drugą zmianę i nie mógłbym tam pojechać. Na szczęście bolał mnie wtedy ząb i to dosyć mocno, bo postanowiłem wybrać się w tym dniu do dentysty i usunąć go - a przy okazji wziąć tzw. L4 od lekarza i „zrobić sobie wolne”.
Dlaczego tak bardzo mi na tym zależało? Zaważyło słowo STUDIO, które było dla mnie wtedy magicznym słowem a moim marzeniem było zobaczyć studio nagrań a co dopiero zastać w nim jakąś gwiazdę . Byłem święcie przekonany, że właśnie takie studio powstaje.
Kiedy dotarłem do Katowic i stanąłem przy drzwiach klubu w tym samym czasie przyszedł jakiś chłopak z gitarą a pani otwierając nam drzwi spytała, czy jesteśmy razem? Oczywiście zaprzeczyliśmy i weszliśmy do środka. Było już kilka osób, kilku jeszcze doszło i….. rozpoczęły się przesłuchania kandydatów, którzy mieli tworzyć zespół o nazwie STUDIO PIOSENKI. Ja zaśpiewałem tam „Deszczową dziewczynę” a Mirek, bo to on był tym chłopakiem z gitarą zaśpiewał „Izabellę”. Nasze propozycje nie za bardzo pasowały do koncepcji organizatorów, ponieważ preferowali oni bardziej jazzujących wokalistów - zaproponowali nam jednak rolę podgrywających tym, którzy się nadawali.
Tydzień później odbyła się pierwsza próba i tam zgodnie stwierdziliśmy, że ten styl zupełnie nas nie interesuje. Zarówno ja , jak i Mirek bardzo chcieliśmy założyć własny zespół – doszliśmy więc do wniosku, że możemy sami coś spróbować zrobić w tym kierunku. Zaprosiłem więc Mirka do mnie do domu ( mieszkałem wtedy w Halembie) i zaczęliśmy wzajemnie „chwalić” się piosenkami napisanymi wcześniej. Style były podobne, oboje graliśmy ze słuchu - ja zacząłem dogrywać na pianinie do jego utworów, a on na gitarze do moich. Nie było problemów również z dośpiewaniem drugich głosów, co momentalnie poprawiało brzmienie i powodowało większą przyjemność w graniu. Mieliśmy oboje ogromną frajdę i chęć spotykania się częściej.
Tak więc jeśli była taka możliwość Mirek autobusem linii 98 relacji Chorzów – Halemba przyjeżdżał 2-3 razy w tygodniu i siedzieliśmy do ostatniego autobusu. Kilka tygodni później wprowadzono w Polsce stan wojenny i musieliśmy wcześniej kończyć spotkania, bo Mirek nie miał jeszcze 18 lat i musiał przed 22.00 być w domu w Chorzowie z powodu wprowadzenia godziny policyjnej.
Miłej lektury. Cdn..
Heniek .
Opinie, komentarze zamieszczamy TUTAJ
Widzę,że jest "małe" zainteresowanie tymi wspomnieniami. potraktujcie je na razie jako wersję roboczą. postaram się od czasu do czasu coś wrzucić, ale nie gwarantuję codziennie nowej porcji. Oczywiście chciałbym opisać wiele epizodów - tylko 25 lat to kawał czasu. Proszę o wyrozumiałość i cierpliwość .
Dzięki za poprawki .
a przy okazji następna porcja:
2. Próby w Halembie i w „Kuźniku”.
Po kilku tygodniach naszych spotkań zaczęliśmy już tworzyć na dobre. Jedną z pierwszych piosenek napisanych wspólnie była „Eliza”. Muszę tu nadmienić, że oboje najpierw wymyślaliśmy muzykę, a później dopiero powstawały teksty. Do tego momentu śpiewaliśmy je po „pseudoangielsku” tzn. używając angielskich czy angielsko brzmiących słów - nie mających jednak sensu dla ludzi znających ten język. Najciekawsze jednak było to, że kiedy śpiewaliśmy razem i na dwa głosy tak samo - było to bardzo wiarygodne i większość ludzi słuchających nas nie wiedziała ,że „ściemniamy”. Słowa do „Elizy” pisaliśmy osobno siedząc w dwóch pokojach w moim domu i okazało się, że mieliśmy podobną koncepcję. Tekst znany dzisiaj jest wypadkową tych dwóch tekstów, dlatego do dzisiaj nie pamiętam dokładnie, którą wersję mam zaśpiewać.
Jak coś stworzyliśmy to naturalnie porównywaliśmy nasze „dzieła” do innych zespołów i tak Eliza kojarzyła nam się z „Nie płacz Ewka” zespołu „PERFECT”. Ani na myśl nam wtedy nie przyszło ,że w przyszłych naszych nagraniach w studio towarzyszyć nam będą muzycy tej grupy ( Wojciech Morawski, Andrzej Urny oraz Darek Kozakiewicz, który wcześniej nagrywał z UNIVERSE niż trafił do „Perfectu”) – ale to na marginesie.
Nasza twórczość ograniczona brzmieniem gitary i pianina potrzebowała naturalnego rozwoju. Pierwszym pomysłem było użycie organ marki „Vermona”, które to były na wyposażeniu kaplicy Zwiastowania N.M.P. w Halembie w nowo powstałej parafii Bożego Narodzenia. W tym czasie moja mama pracowała tam na probostwie jako gospodyni i za zgodą ks. proboszcza Zygmunta Długajczyka mogliśmy w przerwach między mszami przenosić organy do pokoju gościnnego i „wykorzystywać pełniejsze brzmienie” do niektórych piosenek. Tam też po raz pierwszy zetknęliśmy się z ks. Antonim Klemensem, który miał w swoim pokoju gitarę klasyczną, na której „ pokazał” Mirkowi kilka ciekawych chwytów, których wcześniej nie używaliśmy. Dodatkową atrakcją była jego prywatna płytoteka, z której to korzystaliśmy w każdej nadarzającej się okazji. Mirek – fan „The Beatles” mógł posłuchać swoich idoli, ja – fan „Abby” swoich. Oprócz nich wsłuchiwaliśmy się w nagrania J.M. Jarra, Electric Light Orchestry, Cata Stevensa, Vangelisa, Queen, Yes i wielu innych. Muszę dodać, że sprzęt do słuchania był naprawdę wysokiej klasy - jak na tamte czasy. Słuchanie przez słuchawki pozwoliło nam wychwycić wiele ciekawych „perełek” aranżacyjnych, które na pewno miały wpływ na nasze przyszłe nagrania. Wtedy tez nie wiedziałem, ze ten ksiądz udzieli mi ślubu a Mirkowi odprawi Mszę św. na jego pogrzebie.
W tym samym czasie Mirek przyjechał ze swoim kolegą Jurkiem Bednorzem ps. „Georg” od George’a Harrisona, który został naszym pierwszym perkusistą. Nie mieliśmy wtedy bębnów, więc Jurek grał na moim żółtym fotelu ze skaju i udawało mu się uzyskać bardzo dobre i ciekawe brzmienie. Nie graliśmy wtedy jeszcze koncertów, więc nie miało to wtedy dla nas wielkiego znaczenia.
Tu muszę wspomnieć, że Mirek chodził w tym czasie do Zasadniczej Szkoły Zawodowej Huty „Batory” w Chorzowie-Batorym i tam też miał swoje praktyki. Pracował na tokarce i jak często opowiadał, bywało tak, że w czasie pracy coś tworzył, zamyślał się… i zdarzało mu się utoczyć „za dużo”. Miał wtedy na pieńku ze swoim majstrem, który w końcu przeniósł go na piłę mechaniczną, gdzie Breguła już nie mógł nic zepsuć. W hołdzie dla tego majstra powstał później protest song „ Blues na wpół do piątą rano”, który dał nam zarobić o wiele większe pieniądze niż razem wzięte moje z „Zametu” i Mirka z Huty Batory. Plusem tej praktyki jednak było to, że niedaleko huty działał klub „Kuźnik” w którym pozwolono nam robić już bardziej zawodowe próby. W tym klubie miał wtedy próby jeden z najpopularniejszych zespołów w Chorzowie – „Kwadrat”. Czas płynął szybko i zbliżał się sezon koncertowy i zaproponowano nam zagranie mini koncertu dnia 9.05.1982r w parku w Chorzowie Batorym. Data ta była związana z Dniem Zwycięstwa (było to święto narodowe z okazji zakończenia II Wojny Światowej).
Wszystko było pięknie tylko nie mieliśmy jeszcze nazwy. Pamiętam, że przed koncertem na szybko wymyśliliśmy kilka potencjalnych nazw, wrzuciliśmy je do przysłowiowego kapelusza i wylosowaliśmy…. ZAKAZ WJAZDU. Ta nazwa znalazła się wśród innych dlatego, że takie były wtedy trendy. Przykładowo działały wtedy już „Oddział Zamknięty”, „ Lady Pank”, „ Gabinet Odosobnienia” itp. Nie byliśmy jednak zadowoleni z tego losowania i po krótkiej dyskusji postanowiliśmy jednogłośnie, że przyjmujemy nazwę „ Universe” od piosenki „ Across the universe” zespołu „The Beatles”. Universe oznaczał wszechświat a wiele razy w naszych piosenkach pojawiała się już tematyka gwiazd. Nazwa „ Kosmos” odpadała, bo był już w tym czasie taki zespół, a „Saturn” nie był do końca przekonywujący. Tak czy owak Universe pozostał - i tak nas zapowiedział konferansjer pan Józef Szyndzielorz, który po naszym koncercie powiedział – „ Zapamiętajcie Państwo tę nazwę – jeszcze nie raz o niej usłyszycie”. Właśnie te słowa bardziej utkwiły mi w pamięci niż repertuar, który był zagrany. Pamiętam też , że debiut Jurka na perkusji przed publicznością był dla niego tak stresujący, że zrezygnował z grania z nami, pozostaliśmy znowu w dwójkę i odtąd graliśmy jako duet. Jurek do dzisiejszego dnia pozostał naszym wiernym fanem.
cdn.
Kochani. dawno mnie tu nie było. dzięki za cierpliwość. ostatnio w ogóle nie miałem czasu zeby napisac coś nowego więc mały fragmencik z tego co już jest.
3. Pierwsze przeglądy
Po naszym debiucie, zaczęliśmy się rozglądać za możliwościami zagrania w innych miejscach. Pierwszy taki mini recital odbył się w Chorzowie, w jakimś klubie przy ulicy Cmentarnej, który zapamiętałem pewnym zdarzeniem u mnie w pracy w „Zamecie”. Pewnego dnia mój mistrz p. Eugeniusz Rosak zawołał rano mnie do swojego biura i powiedział: (cytuję) „ Czich, k..wa kaj wy grocie w niedziela? O wos w Trybunie piszą!” I daje mi piątkowe wydanie Trybuny Robotniczej gdzie…..na ostatniej stronie u samego dołu była krótka wzmianka w dziale – kulturalne – o występie duetu Mirosław Breguła – Henryk Czich. Nie podali jeszcze naszej nazwy, bo podejrzewam, że jeszcze o niej nie wiedzieli. Co by jednak nie powiedzieć - to napisali o nas w gazecie. Stałem się wtedy bardziej dowartościowany w pracy, choć powiem szczerze nie byłem zbytnim orłem na mojej maszynie, na której pracowałem. Dla zainteresowanych – była to dłutownica. Przy okazji dziwne było to, w trzech różnych dokumentach mój zawód był inaczej określony; w pierwszym byłem dłutownikiem, drugim dłuciarzem a w trzecim dłutowaczem. Do dziś nie wiem, która z tych wersji była poprawna – ale mniejsza z tym.
Kolejnym naszym występem był „ Przegląd Piosenki Wakacyjnej - Ruda Śląska 1982 ” , który odbywał się w klubie PULSAR w dzielnicy Wirek, gdzie w jury zasiadał wtedy bardzo znany dziennikarz muzyczny piszący dla PANORAMY pan Zygmunt Kiszakiewicz. Tam duet UNIVERSE zdobył wyróżnienie oraz dostał „ Klucz do sławy”, który był naszym pierwszym namacalnym trofeum. Pamiętam też, że debiutowała tam Jolanta Literska, znana później jako „Dziewczyna z południa” i „Yoka”, której na pianinie akompaniował Adam Lomania ( ten z kolei, był jednym z muzyków, grających z nami na organach Hammonda na płycie „Zanim”). W następnym wydaniu „Panoramy” oczywiście była następna wzmianka o naszym zespole.
Niedługo później zostaliśmy zaproszeni do uatrakcyjnienia wycieczki zakładowej pracowników Huty „Batory” gdzieś w góry, chyba do Zawoi ( ale nie jestem pewien), gdzie przebojami okazały się „ Eliza”, „Deszczowa dziewczyna”, „Izabella” oraz zagrana po raz pierwszy na bis – „Kamela”.
Ta pieśń pochodziła jeszcze z mojego dorobku, a dokładnie z czasów, gdy uczyłem się w Technikum Chemicznym w Chorzowie i była napisana jak sam tytuł sugeruje całkowicie po śląsku. Jadąc z powrotem autokarem marki „osinobus” towarzystwo było już lekko „na gazie”. Ja z Mirkiem jak można się było domyśleć - oczywiście śpiewaliśmy dla umilenia czasu. W trakcie jazdy jeden z uczestników poprosił nas o gitarę i zaśpiewał coś - co wspominaliśmy później bardzo często, bo uśmialiśmy się wtedy do łez. Zapamiętałem tylko kawałek, bo reszty nie dało rady dosłyszeć:
Jak my k…., szli do boju
To przed nami pitoł wróg,
Dostołch za to k…. trzy medale
Ale k ….. niy mom nóg.
Wspominając to Mirek zawsze śpiewał „ trzy ordery” i do końca był wierny swojej wersji. Zacytowane słowa na k… były tak charakterystyczne i nadawały charakter tej pieśni, że nie sposób było tego inaczej przedstawić. Trzeba przyznać, że to były fajne czasy i „ to se ne vrati”.
to tyle na razie . Pozdrawiam Heniek.
[ Dodano: Czw 12 Lis, 2009 ]
Z okazji urodzin mały prezent ode mnie
5. Warsztaty w Wiśle.
Te warsztaty odbywały się zimą, chyba w styczniu 1983r. Miejsce to jest dzisiaj niedostępne dla zwyczajnych ludzi, a to z tego powodu….., że mieści się tam siedziba Prezydenta Rzeczpospolitej Polski. Mowa tu o zameczku w Wiśle Czarnej. Szlifowaliśmy swoje umiejętności pod skrzydłami niejakiej Elżbiety Zapendowskiej z Opola i Alicji Adamczyk z Zabrza. Obie panie dały nam niezłą wyćwikę i były w tym bardzo szczere. Dziś mogę w swoim i Mirka imieniu im za to podziękować.
Z uczestników, pamiętam przede wszystkim Elę Królewską z Gliwic-Łabęd, która pięknym delikatnym głosem śpiewała o muzyce Corelliego. Był też Krzysiek Koziarski z piosenką „Przyjaciele” oraz Małgosia Skalik z Tarnowskich Gór, nieźle czującą bluesa.
W przedostatni dzień odbyła się uroczysta kolacja podana w historycznych naczyniach pamiętających lata międzywojenne. Było to dla nas bardzo miłe przeżycie. Potem odbył się kameralny koncert, na którym każdy z uczestników zaprezentował swoje nowe umiejętności.
Mirek śpiewający „Bluesa na wpół do piąta rano” był w swoim przekazie bardzo szczery i tak autentyczny, że tekst tej piosenki szybko wpadał w pamięć publiczności i stawał się autentycznym przebojem.
Z kolei śpiewając „ Elizę” Ela Zapendowska zwróciła uwagę na współbrzmienie naszych głosów porównując je do słynnego amerykańskiego duetu SIMON & GARFUNKEL. Bardzo nas to wtedy podbudowało. Takiego komplementu wcześniej nie słyszeliśmy od nikogo.
Dla nas osobiście jednak to współbrzmienie było tak naturalne, że nie przywiązywaliśmy wtedy do tego tak wielkiej wagi. Śpiewaliśmy najlepiej jak umieliśmy i to wszystko.
.
Wyjazdy zagraniczne
Pierwszy nasz wyjazd za granicę miał miejsce w czerwcu 1983 roku, jeszcze przed pamiętnym festiwalem w Opolu. Po naszych sukcesach w eliminacjach do Ogólnopolskiego Młodzieżowego Przeglądu Piosenki we Wrocławiu dostaliśmy propozycję zagrania na międzynarodowym festiwalu piosenki o pokoju w Błagojewgradzie w Bułgarii. Oczywiście nie odmówiliśmy. Byliśmy ciekawi świata, ale nie mieliśmy jeszcze wtedy paszportów. Wyjazd w tamtych czasach gdziekolwiek był dosyć ograniczony i potrzebna była zgoda władz. Kazano nam wypisać wnioski i …. za kilka dni nasze paszporty były do odebrania w Warszawie na ulicy Nowy Świat naprzeciwko cukierni Bliklego. Później dopiero zdaliśmy sobie sprawę, że wymiana kulturalna młodzieży w krajach socjalistycznych działa trochę na innych zasadach.
Największą atrakcją tego wyjazdu był nasz pierwszy lot samolotem. Nie pamiętam dokładnie jaki to był model, ale chyba produkcji rosyjskiej z silnikami śmigłowymi. Lot był z Warszawy do Sofii. Na szczęście nie było katastrofy lotniczej, której obawialiśmy się najbardziej. Z lotniska pojechaliśmy do pięknego hotelu położonego niedaleko Sofii, gdzieś w górach.
Następnego dnia wszystkich uczestników festiwalu przewieziono dwoma autokarami do Błagojewgradu położonego w południowo zachodniej Bułgarii ( niedaleko Grecji). Zapamiętałem, że mijaliśmy często wiele terenów, na których kwitły wtedy czerwone maki. Były to przepiękne widoki. Na miejscu okazało się, że festiwal na którym gramy nosi nazwę „ Alien Mak” co w przetłumaczeniu oznacza właśnie „ Czerwony mak”. Kolor ten był bardzo widoczny w trakcie całego festiwalu, głównie za sprawą czerwonych komunistycznych flag i sztandarów. Było to dla nas szokujące, ale traktowaliśmy to jako atrakcję. Zapamiętaliśmy jedno wzniosłe hasło - często powtarzane: „ Bałgaria bidi błagasławiena! Bałgaria Bidi!
Mirek i ja, według zasady „ róbmy swoje” zakwaterowaliśmy się w hotelu i poszliśmy na obchód miasta. Znaleźliśmy sklep muzyczny gdzie kupiliśmy rarytas na owe czasy - płytę Eltona Johna. W jednym ze sklepów spożywczych udało nam się kupić dobrą czekoladę ( w Polsce w tym czasie prym wiodły wyroby czekoladopodobne), oraz ….. likier jabłkowy. Był dosyć słodki i smakował nam tak, że upiliśmy się nim dwa razy w ciągu dnia. Było bardzo wesoło, a efektem ubocznym była walka na poduszki w naszym pokoju. Na szczęście nie zdemolowaliśmy go, jedynie wylała się woda mineralna, która stała na stoliku.
Jeśli chodzi o nasz repertuar to zagraliśmy oczywiście „ Mr Lennona” który w swoim tekście nawiązywał do tematu festiwalu, głownie za sprawą cytatu „ czy GIVE PEACE A CHANCE ma jeszcze sens?”. Dwie pozostałe piosenki – „ Dlatego Błagam i „ Only For You”, także dotykały tej tematyki. Ciekawostką może być to, że do obu tych piosenek słowa napisał zaprzyjaźniony z nami ks. Jerzy Szymik , który w tamtym czasie był wikarym w Chorzowie – Batorym. Nasz występ spodobał się na tyle, że zostaliśmy wyróżnieni i zaproszeni do koncertu finałowego, niestety nie rozumieliśmy dokładnie co było powodem tego wyróżnienia. Tłumacz był Bułgarem, który nie władał językiem polskim biegle.
Oprócz nas Polskę reprezentował na tym festiwalu jeszcze zespół „ Przeciąg” z Przasnysza, którego nazwy organizatorzy nie potrafili wypowiedzieć. Przetłumaczono ich nazwę na „Tieczienie”. Nie mam pojęcia na ile było to zgodne z prawdą, ponieważ nie znam bułgarskiego.
Wspominając jeszcze pobyt w hotelu przypomniała mi się scenka jak stojąc przy windzie na naszym piętrze otworzyły się drzwi i bodajże siedmiu Wietnamczyków zgodnie wskazywało palcami i mówiło po wietnamsku ( wysokim tonem), że jadą do góry. Często wspominaliśmy później tę sytuację kiedy opowiadaliśmy o tym festiwalu.
Po zakończeniu festiwalu, następnego dnia uczestników odwoziły te same dwa autokary. Po drodze jeden z nich miał awarię. Stanęliśmy….. i na początku wielu artystów udzielało rad i wskazówek kierowcom jak naprawić usterkę, do momentu zanim nie zauważono, ze po przeciwnej stronie drogi jest duży sad z dojrzałymi czereśniami i to nie ogrodzony. Powoli coraz więcej pasażerów zainteresowało się tym odkryciem i sukcesywnie prawie wszyscy zajęli się czereśniami. My oczywiście też braliśmy udział w tej międzynarodowej złodziejce. Czereśnie smakowały, ale na nieszczęście autokar został naprawiony i pojechaliśmy do Sofii. Wieczorem jeszcze mały spacer po Sofii. Utkwiła mi w pamięci duża, wspaniała fontanna - pięknie podświetlona.
Następnego dnia po śniadaniu wyjazd na lotnisko, lot do Warszawy również szczęśliwy i wieczorem pociągiem dojechaliśmy do Katowic. Było to 20 czerwca - dzień szczególny, bo właśnie wtedy Jan Paweł II odwiedził Śląsk i Katowice.
Pierwsze nagrania dla Tonpressu
Po sukcesie piosenki „ Mr. Lennon” na festiwalu w Opolu i nagłym wzroście popularności duetu „Universe” zaszła naturalna potrzeba nagrania innych piosenek. Mieliśmy ich już dość dużo, ale trzeba było wybrać przynajmniej cztery na potrzeby firmy „TONPRESS”, która była zainteresowana wydaniem dwóch singli. W latach osiemdziesiątych single były bardzo popularne i wszystkie topowe grupy wydawały je. Sprzedawały się zawsze w wielotysięcznych nakładach. Zwykły singiel zawierał dwa utwory nagrane na małej płycie winylowej, po jednym na stronie.
Antoni Kopff i Bogdan Olewicz, którzy z ramienia warszawskich ZPR-ów opiekowali się nami pod względem artystycznym zaproponowali nam przyjazd do Warszawy na rozmowy. Kilka dni mieliśmy bazę w hotelu „Forum” w samym centrum stolicy ( naprzeciw słynnej rotundy) można powiedzieć, że czuliśmy się jak gwiazdy.
Na samym początku rozmowy spytano nas: Co my proponujemy? Oczywiście zgodnie wymieniliśmy „ Mr. Lennona” i „Bluesa na wpół do piątą rano”. Oni z kolei zapytali, czy oprócz protestsongów mamy też jakieś weselsze piosenki? Zaśpiewaliśmy kilka, ale to ciągle nie było to. Wiele naszych piosenek nie miało jeszcze tekstów, więc zaczęliśmy śpiewać po „pseudoangielsku”. Bardzo spodobał im się utwór z jodłowaniem i śpiewany falsetami. Nagraliśmy go na magnetofon i Bogdan Olewicz zdeklarował się napisać tekst do niego. Później po kilku poprawkach zaakceptowaliśmy tekst pod tytułem „ Ty masz to czego nie mam ja”. Czwartym utworem, który załapał się na sesję dla tonpressu były „ Ćwiczenia z anatomii”, które traktowały wampirów z przymrużeniem oka. Jeśli chodzi o refren tej piosenki trzeba oddać hołd Beacie – siostrze Mirka, która byłą pomysłodawczynią psychodelicznego zaśpiewu: „BŁĘDNE KOŁO!!!!!!”. Na wszelki wypadek przygotowaliśmy jeszcze piosenkę „Każdego wciąga poker”, gdyby któraś z pozostałych czterech nie zabrzmiała po naszej myśli.
Sesję zaplanowano na styczeń 1984 roku w studio na Wawrzyszewie w Warszawie. Kilka dni wcześniej odbyło się kilka prób z muzykami studyjnymi w klubie „Stodoła” .
Po raz pierwszy spotkaliśmy się tam z Darkiem Kozakiewiczem (dzisiejszy gitarzysta „Perfectu”), który oczarował nas swoją grą na gitarze i wyczuciem dokładnie tego klimatu, o który nam chodziło. Jego przepiękne solo w końcówce „Bluesa” było na miarę grupy PINK FLOYD, gdzie każdy dźwięk jest oczekiwany i zagrany perfekcyjnie. Podobnie było w „ Ty masz to…”.
Na gitarze basowej zagrał z nami Zbigniew Żak ( również legenda gitary basowej w Polsce) oraz Wojciech Morawski – perkusista, grający w pierwszym składzie „Perfectu”. Próby odbywały się nadzwyczaj sprawne. Panowie byli zawodowcami, głównie upewniali się tylko o formę piosenek, tempo i sprawdzenie tonacji z wokalami. Resztę rozumieli samo przez się.
W czasie samych nagrań często zagrzewaliśmy herbatki i kawy do rozgrzania gardła, ponieważ pogoda w styczniu była dosyć mroźna i nasze gardełka były lekko przeziębione. Potem już w czasie innych nagrań ten nawyk pozostał bez względu na porę roku.
Antoni Kopff, który czuwał w reżyserce nad całością, miał także swój udział w nagraniach. Pojawił się ze swoim głosem w „ Ty masz to…” i zaśpiewał znamienne: a umba umba umba umba oooo. W „ Ćwiczeniach … pomlaskał trochę - dodając tym, jeszcze więcej dramaturgii zachowaniom tajemniczego gościa, głównego bohatera piosenki. Mimo, iż zrobił to raczej impulsywnie bo był znany z wielkiego poczucia humoru to w konsekwencji dostał zapłacone za nagranie dwóch śladów utworu. Wtedy właśnie płacono każdemu z muzyków za ilość nagranych śladów na taśmie, bez względu na czas trwania utworu.
[ Dodano: Sro 21 Kwi, 2010 ]
Wyjazdy zagraniczne
Pierwszy nasz wyjazd za granicę miał miejsce w czerwcu 1983 roku, jeszcze przed pamiętnym festiwalem w Opolu. Po naszych sukcesach w eliminacjach do Ogólnopolskiego Młodzieżowego Przeglądu Piosenki we Wrocławiu dostaliśmy propozycję zagrania na międzynarodowym festiwalu piosenki o pokoju w Błagojewgradzie w Bułgarii. Oczywiście nie odmówiliśmy. Byliśmy ciekawi świata, ale nie mieliśmy jeszcze wtedy paszportów. Wyjazd w tamtych czasach gdziekolwiek był dosyć ograniczony i potrzebna była zgoda władz. Kazano nam wypisać wnioski i …. za kilka dni nasze paszporty były do odebrania w Warszawie na ulicy Nowy Świat naprzeciwko cukierni Bliklego. Później dopiero zdaliśmy sobie sprawę, że wymiana kulturalna młodzieży w krajach socjalistycznych działa trochę na innych zasadach.
Największą atrakcją tego wyjazdu był nasz pierwszy lot samolotem. Nie pamiętam dokładnie jaki to był model, ale chyba produkcji rosyjskiej z silnikami śmigłowymi. Lot był z Warszawy do Sofii. Na szczęście nie było katastrofy lotniczej, której obawialiśmy się najbardziej. Z lotniska pojechaliśmy do pięknego hotelu położonego niedaleko Sofii, gdzieś w górach.
Następnego dnia wszystkich uczestników festiwalu przewieziono dwoma autokarami do Błagojewgradu położonego w południowo zachodniej Bułgarii ( niedaleko Grecji). Zapamiętałem, że mijaliśmy często wiele terenów, na których kwitły wtedy czerwone maki. Były to przepiękne widoki. Na miejscu okazało się, że festiwal na którym gramy nosi nazwę „ Alien Mak” co w przetłumaczeniu oznacza właśnie „ Czerwony mak”. Kolor ten był bardzo widoczny w trakcie całego festiwalu, głównie za sprawą czerwonych komunistycznych flag i sztandarów. Było to dla nas szokujące, ale traktowaliśmy to jako atrakcję. Zapamiętaliśmy jedno wzniosłe hasło - często powtarzane: „ Bałgaria bidi błagasławiena! Bałgaria Bidi!
Mirek i ja, według zasady „ róbmy swoje” zakwaterowaliśmy się w hotelu i poszliśmy na obchód miasta. Znaleźliśmy sklep muzyczny gdzie kupiliśmy rarytas na owe czasy - płytę Eltona Johna. W jednym ze sklepów spożywczych udało nam się kupić dobrą czekoladę ( w Polsce w tym czasie prym wiodły wyroby czekoladopodobne), oraz ….. likier jabłkowy. Był dosyć słodki i smakował nam tak, że upiliśmy się nim dwa razy w ciągu dnia. Było bardzo wesoło, a efektem ubocznym była walka na poduszki w naszym pokoju. Na szczęście nie zdemolowaliśmy go, jedynie wylała się woda mineralna, która stała na stoliku...
Post zacytowany na wypadek jakby pan Henio chciał się z nami podzielić kolejną częścią wspomnień i żeby mógł swobodnie pisać
Komentarze, wrażenia umieszczamy ----->
Jak obiecywałem wziąłem się za próbę opisania naszej historii i z okazji Świąt trochę spóźniony prezent. kawałek. jestem ciekawy waszej oceny:).
Wstęp:
Potrzeba napisania tej książki zrodziła się w trakcie pogrzebu Mirka dnia 6.11.2007 r. w Chorzowie Starym. Kiedy z wielkim trudem starałem się dotrzeć do miejsca, w którym miał być pochowany Mirek, przeciskając się pomiędzy grobami mijałem bardzo wielu ludzi, z którymi przez ponad 25 lat kariery spotykaliśmy się w różnych miejscach i w różnych sytuacjach. Oprócz najbliższej rodziny byli to muzycy, organizatorzy, wydawcy płyt, dziennikarze, techniczni, jak i ogromna rzesza przyjaciół , zwolenników naszej muzyki, fanów, znajomych. Przez myśl przeszło mi wtedy, że każdy z tych ludzi to kawałek historii tego zespołu.
Nie wiem ile uda mi się tu przypomnieć sytuacji i czy dokładnie pamiętam chronologię zdarzeń, ale myślę ,ze lektura będzie łączyć fakty historyczne i dokumentalne z epizodami z życia codziennego, które utkwiły w mojej pamięci.
Napisanie tej książki uważam za swoją powinność i jest to mój debiut literacki. Ogromna ilość ludzi, dla których postać Mirka Breguły oraz twórczość „Universe” była i jest w dalszym ciągu ważna stanowi dla mnie motywację i siłę, aby jeszcze raz wrócić do naszej historii i przekazać ją w jak najwierniejszej postaci.
Chciałbym jednak podkreślić, że na pewno nie będzie to wyczerpująca opowieść o Mirku ponieważ , każdy z nas miał swoje prywatne życie i nie o wszystkim wypada mi pisać. Znając jednak teksty jego piosenek można wiele sobie dopowiedzieć indywidualnie.
1.Początki.
A było to tak;
Któregoś pięknego dnia na przełomie września i października 1981r, będąc pracownikiem zakładów Mechanicznych „Zamet’ w Rudzie Śląskiej, przeczytałem w Dzienniku Zachodnim, że powstaje w Katowicach Studio piosenki. Chętni mają się zgłosić w klubie na ulicy Pocztowej 10 w Katowicach o godz. 17.00 dnia 13.października.
Pech chciał, że miałem wtedy mieć drugą zmianę i nie mógłbym tam pojechać. Na szczęście bolał mnie wtedy ząb i to dosyć mocno, bo postanowiłem wybrać się w tym dniu do dentysty i usunąć go - a przy okazji wziąć tzw. L4 od lekarza i „zrobić sobie wolne”.
Dlaczego tak bardzo mi na tym zależało? Zaważyło słowo STUDIO, które było dla mnie wtedy magicznym słowem a moim marzeniem było zobaczyć studio nagrań a co dopiero zastać w nim jakąś gwiazdę . Byłem święcie przekonany, że właśnie takie studio powstaje.
Kiedy dotarłem do Katowic i stanąłem przy drzwiach klubu w tym samym czasie przyszedł jakiś chłopak z gitarą a pani otwierając nam drzwi spytała, czy jesteśmy razem? Oczywiście zaprzeczyliśmy i weszliśmy do środka. Było już kilka osób, kilku jeszcze doszło i….. rozpoczęły się przesłuchania kandydatów, którzy mieli tworzyć zespół o nazwie STUDIO PIOSENKI. Ja zaśpiewałem tam „Deszczową dziewczynę” a Mirek, bo to on był tym chłopakiem z gitarą zaśpiewał „Izabellę”. Nasze propozycje nie za bardzo pasowały do koncepcji organizatorów, ponieważ preferowali oni bardziej jazzujących wokalistów - zaproponowali nam jednak rolę podgrywających tym, którzy się nadawali.
Tydzień później odbyła się pierwsza próba i tam zgodnie stwierdziliśmy, że ten styl zupełnie nas nie interesuje. Zarówno ja , jak i Mirek bardzo chcieliśmy założyć własny zespół – doszliśmy więc do wniosku, że możemy sami coś spróbować zrobić w tym kierunku. Zaprosiłem więc Mirka do mnie do domu ( mieszkałem wtedy w Halembie) i zaczęliśmy wzajemnie „chwalić” się piosenkami napisanymi wcześniej. Style były podobne, oboje graliśmy ze słuchu - ja zacząłem dogrywać na pianinie do jego utworów, a on na gitarze do moich. Nie było problemów również z dośpiewaniem drugich głosów, co momentalnie poprawiało brzmienie i powodowało większą przyjemność w graniu. Mieliśmy oboje ogromną frajdę i chęć spotykania się częściej.
Tak więc jeśli była taka możliwość Mirek autobusem linii 98 relacji Chorzów – Halemba przyjeżdżał 2-3 razy w tygodniu i siedzieliśmy do ostatniego autobusu. Kilka tygodni później wprowadzono w Polsce stan wojenny i musieliśmy wcześniej kończyć spotkania, bo Mirek nie miał jeszcze 18 lat i musiał przed 22.00 być w domu w Chorzowie z powodu wprowadzenia godziny policyjnej.
Miłej lektury. Cdn..
Heniek .
Opinie, komentarze zamieszczamy TUTAJ
Widzę,że jest "małe" zainteresowanie tymi wspomnieniami. potraktujcie je na razie jako wersję roboczą. postaram się od czasu do czasu coś wrzucić, ale nie gwarantuję codziennie nowej porcji. Oczywiście chciałbym opisać wiele epizodów - tylko 25 lat to kawał czasu. Proszę o wyrozumiałość i cierpliwość .
Dzięki za poprawki .
a przy okazji następna porcja:
2. Próby w Halembie i w „Kuźniku”.
Po kilku tygodniach naszych spotkań zaczęliśmy już tworzyć na dobre. Jedną z pierwszych piosenek napisanych wspólnie była „Eliza”. Muszę tu nadmienić, że oboje najpierw wymyślaliśmy muzykę, a później dopiero powstawały teksty. Do tego momentu śpiewaliśmy je po „pseudoangielsku” tzn. używając angielskich czy angielsko brzmiących słów - nie mających jednak sensu dla ludzi znających ten język. Najciekawsze jednak było to, że kiedy śpiewaliśmy razem i na dwa głosy tak samo - było to bardzo wiarygodne i większość ludzi słuchających nas nie wiedziała ,że „ściemniamy”. Słowa do „Elizy” pisaliśmy osobno siedząc w dwóch pokojach w moim domu i okazało się, że mieliśmy podobną koncepcję. Tekst znany dzisiaj jest wypadkową tych dwóch tekstów, dlatego do dzisiaj nie pamiętam dokładnie, którą wersję mam zaśpiewać.
Jak coś stworzyliśmy to naturalnie porównywaliśmy nasze „dzieła” do innych zespołów i tak Eliza kojarzyła nam się z „Nie płacz Ewka” zespołu „PERFECT”. Ani na myśl nam wtedy nie przyszło ,że w przyszłych naszych nagraniach w studio towarzyszyć nam będą muzycy tej grupy ( Wojciech Morawski, Andrzej Urny oraz Darek Kozakiewicz, który wcześniej nagrywał z UNIVERSE niż trafił do „Perfectu”) – ale to na marginesie.
Nasza twórczość ograniczona brzmieniem gitary i pianina potrzebowała naturalnego rozwoju. Pierwszym pomysłem było użycie organ marki „Vermona”, które to były na wyposażeniu kaplicy Zwiastowania N.M.P. w Halembie w nowo powstałej parafii Bożego Narodzenia. W tym czasie moja mama pracowała tam na probostwie jako gospodyni i za zgodą ks. proboszcza Zygmunta Długajczyka mogliśmy w przerwach między mszami przenosić organy do pokoju gościnnego i „wykorzystywać pełniejsze brzmienie” do niektórych piosenek. Tam też po raz pierwszy zetknęliśmy się z ks. Antonim Klemensem, który miał w swoim pokoju gitarę klasyczną, na której „ pokazał” Mirkowi kilka ciekawych chwytów, których wcześniej nie używaliśmy. Dodatkową atrakcją była jego prywatna płytoteka, z której to korzystaliśmy w każdej nadarzającej się okazji. Mirek – fan „The Beatles” mógł posłuchać swoich idoli, ja – fan „Abby” swoich. Oprócz nich wsłuchiwaliśmy się w nagrania J.M. Jarra, Electric Light Orchestry, Cata Stevensa, Vangelisa, Queen, Yes i wielu innych. Muszę dodać, że sprzęt do słuchania był naprawdę wysokiej klasy - jak na tamte czasy. Słuchanie przez słuchawki pozwoliło nam wychwycić wiele ciekawych „perełek” aranżacyjnych, które na pewno miały wpływ na nasze przyszłe nagrania. Wtedy tez nie wiedziałem, ze ten ksiądz udzieli mi ślubu a Mirkowi odprawi Mszę św. na jego pogrzebie.
W tym samym czasie Mirek przyjechał ze swoim kolegą Jurkiem Bednorzem ps. „Georg” od George’a Harrisona, który został naszym pierwszym perkusistą. Nie mieliśmy wtedy bębnów, więc Jurek grał na moim żółtym fotelu ze skaju i udawało mu się uzyskać bardzo dobre i ciekawe brzmienie. Nie graliśmy wtedy jeszcze koncertów, więc nie miało to wtedy dla nas wielkiego znaczenia.
Tu muszę wspomnieć, że Mirek chodził w tym czasie do Zasadniczej Szkoły Zawodowej Huty „Batory” w Chorzowie-Batorym i tam też miał swoje praktyki. Pracował na tokarce i jak często opowiadał, bywało tak, że w czasie pracy coś tworzył, zamyślał się… i zdarzało mu się utoczyć „za dużo”. Miał wtedy na pieńku ze swoim majstrem, który w końcu przeniósł go na piłę mechaniczną, gdzie Breguła już nie mógł nic zepsuć. W hołdzie dla tego majstra powstał później protest song „ Blues na wpół do piątą rano”, który dał nam zarobić o wiele większe pieniądze niż razem wzięte moje z „Zametu” i Mirka z Huty Batory. Plusem tej praktyki jednak było to, że niedaleko huty działał klub „Kuźnik” w którym pozwolono nam robić już bardziej zawodowe próby. W tym klubie miał wtedy próby jeden z najpopularniejszych zespołów w Chorzowie – „Kwadrat”. Czas płynął szybko i zbliżał się sezon koncertowy i zaproponowano nam zagranie mini koncertu dnia 9.05.1982r w parku w Chorzowie Batorym. Data ta była związana z Dniem Zwycięstwa (było to święto narodowe z okazji zakończenia II Wojny Światowej).
Wszystko było pięknie tylko nie mieliśmy jeszcze nazwy. Pamiętam, że przed koncertem na szybko wymyśliliśmy kilka potencjalnych nazw, wrzuciliśmy je do przysłowiowego kapelusza i wylosowaliśmy…. ZAKAZ WJAZDU. Ta nazwa znalazła się wśród innych dlatego, że takie były wtedy trendy. Przykładowo działały wtedy już „Oddział Zamknięty”, „ Lady Pank”, „ Gabinet Odosobnienia” itp. Nie byliśmy jednak zadowoleni z tego losowania i po krótkiej dyskusji postanowiliśmy jednogłośnie, że przyjmujemy nazwę „ Universe” od piosenki „ Across the universe” zespołu „The Beatles”. Universe oznaczał wszechświat a wiele razy w naszych piosenkach pojawiała się już tematyka gwiazd. Nazwa „ Kosmos” odpadała, bo był już w tym czasie taki zespół, a „Saturn” nie był do końca przekonywujący. Tak czy owak Universe pozostał - i tak nas zapowiedział konferansjer pan Józef Szyndzielorz, który po naszym koncercie powiedział – „ Zapamiętajcie Państwo tę nazwę – jeszcze nie raz o niej usłyszycie”. Właśnie te słowa bardziej utkwiły mi w pamięci niż repertuar, który był zagrany. Pamiętam też , że debiut Jurka na perkusji przed publicznością był dla niego tak stresujący, że zrezygnował z grania z nami, pozostaliśmy znowu w dwójkę i odtąd graliśmy jako duet. Jurek do dzisiejszego dnia pozostał naszym wiernym fanem.
cdn.
Kochani. dawno mnie tu nie było. dzięki za cierpliwość. ostatnio w ogóle nie miałem czasu zeby napisac coś nowego więc mały fragmencik z tego co już jest.
3. Pierwsze przeglądy
Po naszym debiucie, zaczęliśmy się rozglądać za możliwościami zagrania w innych miejscach. Pierwszy taki mini recital odbył się w Chorzowie, w jakimś klubie przy ulicy Cmentarnej, który zapamiętałem pewnym zdarzeniem u mnie w pracy w „Zamecie”. Pewnego dnia mój mistrz p. Eugeniusz Rosak zawołał rano mnie do swojego biura i powiedział: (cytuję) „ Czich, k..wa kaj wy grocie w niedziela? O wos w Trybunie piszą!” I daje mi piątkowe wydanie Trybuny Robotniczej gdzie…..na ostatniej stronie u samego dołu była krótka wzmianka w dziale – kulturalne – o występie duetu Mirosław Breguła – Henryk Czich. Nie podali jeszcze naszej nazwy, bo podejrzewam, że jeszcze o niej nie wiedzieli. Co by jednak nie powiedzieć - to napisali o nas w gazecie. Stałem się wtedy bardziej dowartościowany w pracy, choć powiem szczerze nie byłem zbytnim orłem na mojej maszynie, na której pracowałem. Dla zainteresowanych – była to dłutownica. Przy okazji dziwne było to, w trzech różnych dokumentach mój zawód był inaczej określony; w pierwszym byłem dłutownikiem, drugim dłuciarzem a w trzecim dłutowaczem. Do dziś nie wiem, która z tych wersji była poprawna – ale mniejsza z tym.
Kolejnym naszym występem był „ Przegląd Piosenki Wakacyjnej - Ruda Śląska 1982 ” , który odbywał się w klubie PULSAR w dzielnicy Wirek, gdzie w jury zasiadał wtedy bardzo znany dziennikarz muzyczny piszący dla PANORAMY pan Zygmunt Kiszakiewicz. Tam duet UNIVERSE zdobył wyróżnienie oraz dostał „ Klucz do sławy”, który był naszym pierwszym namacalnym trofeum. Pamiętam też, że debiutowała tam Jolanta Literska, znana później jako „Dziewczyna z południa” i „Yoka”, której na pianinie akompaniował Adam Lomania ( ten z kolei, był jednym z muzyków, grających z nami na organach Hammonda na płycie „Zanim”). W następnym wydaniu „Panoramy” oczywiście była następna wzmianka o naszym zespole.
Niedługo później zostaliśmy zaproszeni do uatrakcyjnienia wycieczki zakładowej pracowników Huty „Batory” gdzieś w góry, chyba do Zawoi ( ale nie jestem pewien), gdzie przebojami okazały się „ Eliza”, „Deszczowa dziewczyna”, „Izabella” oraz zagrana po raz pierwszy na bis – „Kamela”.
Ta pieśń pochodziła jeszcze z mojego dorobku, a dokładnie z czasów, gdy uczyłem się w Technikum Chemicznym w Chorzowie i była napisana jak sam tytuł sugeruje całkowicie po śląsku. Jadąc z powrotem autokarem marki „osinobus” towarzystwo było już lekko „na gazie”. Ja z Mirkiem jak można się było domyśleć - oczywiście śpiewaliśmy dla umilenia czasu. W trakcie jazdy jeden z uczestników poprosił nas o gitarę i zaśpiewał coś - co wspominaliśmy później bardzo często, bo uśmialiśmy się wtedy do łez. Zapamiętałem tylko kawałek, bo reszty nie dało rady dosłyszeć:
Jak my k…., szli do boju
To przed nami pitoł wróg,
Dostołch za to k…. trzy medale
Ale k ….. niy mom nóg.
Wspominając to Mirek zawsze śpiewał „ trzy ordery” i do końca był wierny swojej wersji. Zacytowane słowa na k… były tak charakterystyczne i nadawały charakter tej pieśni, że nie sposób było tego inaczej przedstawić. Trzeba przyznać, że to były fajne czasy i „ to se ne vrati”.
to tyle na razie . Pozdrawiam Heniek.
[ Dodano: Czw 12 Lis, 2009 ]
Z okazji urodzin mały prezent ode mnie
5. Warsztaty w Wiśle.
Te warsztaty odbywały się zimą, chyba w styczniu 1983r. Miejsce to jest dzisiaj niedostępne dla zwyczajnych ludzi, a to z tego powodu….., że mieści się tam siedziba Prezydenta Rzeczpospolitej Polski. Mowa tu o zameczku w Wiśle Czarnej. Szlifowaliśmy swoje umiejętności pod skrzydłami niejakiej Elżbiety Zapendowskiej z Opola i Alicji Adamczyk z Zabrza. Obie panie dały nam niezłą wyćwikę i były w tym bardzo szczere. Dziś mogę w swoim i Mirka imieniu im za to podziękować.
Z uczestników, pamiętam przede wszystkim Elę Królewską z Gliwic-Łabęd, która pięknym delikatnym głosem śpiewała o muzyce Corelliego. Był też Krzysiek Koziarski z piosenką „Przyjaciele” oraz Małgosia Skalik z Tarnowskich Gór, nieźle czującą bluesa.
W przedostatni dzień odbyła się uroczysta kolacja podana w historycznych naczyniach pamiętających lata międzywojenne. Było to dla nas bardzo miłe przeżycie. Potem odbył się kameralny koncert, na którym każdy z uczestników zaprezentował swoje nowe umiejętności.
Mirek śpiewający „Bluesa na wpół do piąta rano” był w swoim przekazie bardzo szczery i tak autentyczny, że tekst tej piosenki szybko wpadał w pamięć publiczności i stawał się autentycznym przebojem.
Z kolei śpiewając „ Elizę” Ela Zapendowska zwróciła uwagę na współbrzmienie naszych głosów porównując je do słynnego amerykańskiego duetu SIMON & GARFUNKEL. Bardzo nas to wtedy podbudowało. Takiego komplementu wcześniej nie słyszeliśmy od nikogo.
Dla nas osobiście jednak to współbrzmienie było tak naturalne, że nie przywiązywaliśmy wtedy do tego tak wielkiej wagi. Śpiewaliśmy najlepiej jak umieliśmy i to wszystko.
.
Wyjazdy zagraniczne
Pierwszy nasz wyjazd za granicę miał miejsce w czerwcu 1983 roku, jeszcze przed pamiętnym festiwalem w Opolu. Po naszych sukcesach w eliminacjach do Ogólnopolskiego Młodzieżowego Przeglądu Piosenki we Wrocławiu dostaliśmy propozycję zagrania na międzynarodowym festiwalu piosenki o pokoju w Błagojewgradzie w Bułgarii. Oczywiście nie odmówiliśmy. Byliśmy ciekawi świata, ale nie mieliśmy jeszcze wtedy paszportów. Wyjazd w tamtych czasach gdziekolwiek był dosyć ograniczony i potrzebna była zgoda władz. Kazano nam wypisać wnioski i …. za kilka dni nasze paszporty były do odebrania w Warszawie na ulicy Nowy Świat naprzeciwko cukierni Bliklego. Później dopiero zdaliśmy sobie sprawę, że wymiana kulturalna młodzieży w krajach socjalistycznych działa trochę na innych zasadach.
Największą atrakcją tego wyjazdu był nasz pierwszy lot samolotem. Nie pamiętam dokładnie jaki to był model, ale chyba produkcji rosyjskiej z silnikami śmigłowymi. Lot był z Warszawy do Sofii. Na szczęście nie było katastrofy lotniczej, której obawialiśmy się najbardziej. Z lotniska pojechaliśmy do pięknego hotelu położonego niedaleko Sofii, gdzieś w górach.
Następnego dnia wszystkich uczestników festiwalu przewieziono dwoma autokarami do Błagojewgradu położonego w południowo zachodniej Bułgarii ( niedaleko Grecji). Zapamiętałem, że mijaliśmy często wiele terenów, na których kwitły wtedy czerwone maki. Były to przepiękne widoki. Na miejscu okazało się, że festiwal na którym gramy nosi nazwę „ Alien Mak” co w przetłumaczeniu oznacza właśnie „ Czerwony mak”. Kolor ten był bardzo widoczny w trakcie całego festiwalu, głównie za sprawą czerwonych komunistycznych flag i sztandarów. Było to dla nas szokujące, ale traktowaliśmy to jako atrakcję. Zapamiętaliśmy jedno wzniosłe hasło - często powtarzane: „ Bałgaria bidi błagasławiena! Bałgaria Bidi!
Mirek i ja, według zasady „ róbmy swoje” zakwaterowaliśmy się w hotelu i poszliśmy na obchód miasta. Znaleźliśmy sklep muzyczny gdzie kupiliśmy rarytas na owe czasy - płytę Eltona Johna. W jednym ze sklepów spożywczych udało nam się kupić dobrą czekoladę ( w Polsce w tym czasie prym wiodły wyroby czekoladopodobne), oraz ….. likier jabłkowy. Był dosyć słodki i smakował nam tak, że upiliśmy się nim dwa razy w ciągu dnia. Było bardzo wesoło, a efektem ubocznym była walka na poduszki w naszym pokoju. Na szczęście nie zdemolowaliśmy go, jedynie wylała się woda mineralna, która stała na stoliku.
Jeśli chodzi o nasz repertuar to zagraliśmy oczywiście „ Mr Lennona” który w swoim tekście nawiązywał do tematu festiwalu, głownie za sprawą cytatu „ czy GIVE PEACE A CHANCE ma jeszcze sens?”. Dwie pozostałe piosenki – „ Dlatego Błagam i „ Only For You”, także dotykały tej tematyki. Ciekawostką może być to, że do obu tych piosenek słowa napisał zaprzyjaźniony z nami ks. Jerzy Szymik , który w tamtym czasie był wikarym w Chorzowie – Batorym. Nasz występ spodobał się na tyle, że zostaliśmy wyróżnieni i zaproszeni do koncertu finałowego, niestety nie rozumieliśmy dokładnie co było powodem tego wyróżnienia. Tłumacz był Bułgarem, który nie władał językiem polskim biegle.
Oprócz nas Polskę reprezentował na tym festiwalu jeszcze zespół „ Przeciąg” z Przasnysza, którego nazwy organizatorzy nie potrafili wypowiedzieć. Przetłumaczono ich nazwę na „Tieczienie”. Nie mam pojęcia na ile było to zgodne z prawdą, ponieważ nie znam bułgarskiego.
Wspominając jeszcze pobyt w hotelu przypomniała mi się scenka jak stojąc przy windzie na naszym piętrze otworzyły się drzwi i bodajże siedmiu Wietnamczyków zgodnie wskazywało palcami i mówiło po wietnamsku ( wysokim tonem), że jadą do góry. Często wspominaliśmy później tę sytuację kiedy opowiadaliśmy o tym festiwalu.
Po zakończeniu festiwalu, następnego dnia uczestników odwoziły te same dwa autokary. Po drodze jeden z nich miał awarię. Stanęliśmy….. i na początku wielu artystów udzielało rad i wskazówek kierowcom jak naprawić usterkę, do momentu zanim nie zauważono, ze po przeciwnej stronie drogi jest duży sad z dojrzałymi czereśniami i to nie ogrodzony. Powoli coraz więcej pasażerów zainteresowało się tym odkryciem i sukcesywnie prawie wszyscy zajęli się czereśniami. My oczywiście też braliśmy udział w tej międzynarodowej złodziejce. Czereśnie smakowały, ale na nieszczęście autokar został naprawiony i pojechaliśmy do Sofii. Wieczorem jeszcze mały spacer po Sofii. Utkwiła mi w pamięci duża, wspaniała fontanna - pięknie podświetlona.
Następnego dnia po śniadaniu wyjazd na lotnisko, lot do Warszawy również szczęśliwy i wieczorem pociągiem dojechaliśmy do Katowic. Było to 20 czerwca - dzień szczególny, bo właśnie wtedy Jan Paweł II odwiedził Śląsk i Katowice.
Pierwsze nagrania dla Tonpressu
Po sukcesie piosenki „ Mr. Lennon” na festiwalu w Opolu i nagłym wzroście popularności duetu „Universe” zaszła naturalna potrzeba nagrania innych piosenek. Mieliśmy ich już dość dużo, ale trzeba było wybrać przynajmniej cztery na potrzeby firmy „TONPRESS”, która była zainteresowana wydaniem dwóch singli. W latach osiemdziesiątych single były bardzo popularne i wszystkie topowe grupy wydawały je. Sprzedawały się zawsze w wielotysięcznych nakładach. Zwykły singiel zawierał dwa utwory nagrane na małej płycie winylowej, po jednym na stronie.
Antoni Kopff i Bogdan Olewicz, którzy z ramienia warszawskich ZPR-ów opiekowali się nami pod względem artystycznym zaproponowali nam przyjazd do Warszawy na rozmowy. Kilka dni mieliśmy bazę w hotelu „Forum” w samym centrum stolicy ( naprzeciw słynnej rotundy) można powiedzieć, że czuliśmy się jak gwiazdy.
Na samym początku rozmowy spytano nas: Co my proponujemy? Oczywiście zgodnie wymieniliśmy „ Mr. Lennona” i „Bluesa na wpół do piątą rano”. Oni z kolei zapytali, czy oprócz protestsongów mamy też jakieś weselsze piosenki? Zaśpiewaliśmy kilka, ale to ciągle nie było to. Wiele naszych piosenek nie miało jeszcze tekstów, więc zaczęliśmy śpiewać po „pseudoangielsku”. Bardzo spodobał im się utwór z jodłowaniem i śpiewany falsetami. Nagraliśmy go na magnetofon i Bogdan Olewicz zdeklarował się napisać tekst do niego. Później po kilku poprawkach zaakceptowaliśmy tekst pod tytułem „ Ty masz to czego nie mam ja”. Czwartym utworem, który załapał się na sesję dla tonpressu były „ Ćwiczenia z anatomii”, które traktowały wampirów z przymrużeniem oka. Jeśli chodzi o refren tej piosenki trzeba oddać hołd Beacie – siostrze Mirka, która byłą pomysłodawczynią psychodelicznego zaśpiewu: „BŁĘDNE KOŁO!!!!!!”. Na wszelki wypadek przygotowaliśmy jeszcze piosenkę „Każdego wciąga poker”, gdyby któraś z pozostałych czterech nie zabrzmiała po naszej myśli.
Sesję zaplanowano na styczeń 1984 roku w studio na Wawrzyszewie w Warszawie. Kilka dni wcześniej odbyło się kilka prób z muzykami studyjnymi w klubie „Stodoła” .
Po raz pierwszy spotkaliśmy się tam z Darkiem Kozakiewiczem (dzisiejszy gitarzysta „Perfectu”), który oczarował nas swoją grą na gitarze i wyczuciem dokładnie tego klimatu, o który nam chodziło. Jego przepiękne solo w końcówce „Bluesa” było na miarę grupy PINK FLOYD, gdzie każdy dźwięk jest oczekiwany i zagrany perfekcyjnie. Podobnie było w „ Ty masz to…”.
Na gitarze basowej zagrał z nami Zbigniew Żak ( również legenda gitary basowej w Polsce) oraz Wojciech Morawski – perkusista, grający w pierwszym składzie „Perfectu”. Próby odbywały się nadzwyczaj sprawne. Panowie byli zawodowcami, głównie upewniali się tylko o formę piosenek, tempo i sprawdzenie tonacji z wokalami. Resztę rozumieli samo przez się.
W czasie samych nagrań często zagrzewaliśmy herbatki i kawy do rozgrzania gardła, ponieważ pogoda w styczniu była dosyć mroźna i nasze gardełka były lekko przeziębione. Potem już w czasie innych nagrań ten nawyk pozostał bez względu na porę roku.
Antoni Kopff, który czuwał w reżyserce nad całością, miał także swój udział w nagraniach. Pojawił się ze swoim głosem w „ Ty masz to…” i zaśpiewał znamienne: a umba umba umba umba oooo. W „ Ćwiczeniach … pomlaskał trochę - dodając tym, jeszcze więcej dramaturgii zachowaniom tajemniczego gościa, głównego bohatera piosenki. Mimo, iż zrobił to raczej impulsywnie bo był znany z wielkiego poczucia humoru to w konsekwencji dostał zapłacone za nagranie dwóch śladów utworu. Wtedy właśnie płacono każdemu z muzyków za ilość nagranych śladów na taśmie, bez względu na czas trwania utworu.
[ Dodano: Sro 21 Kwi, 2010 ]
Wyjazdy zagraniczne
Pierwszy nasz wyjazd za granicę miał miejsce w czerwcu 1983 roku, jeszcze przed pamiętnym festiwalem w Opolu. Po naszych sukcesach w eliminacjach do Ogólnopolskiego Młodzieżowego Przeglądu Piosenki we Wrocławiu dostaliśmy propozycję zagrania na międzynarodowym festiwalu piosenki o pokoju w Błagojewgradzie w Bułgarii. Oczywiście nie odmówiliśmy. Byliśmy ciekawi świata, ale nie mieliśmy jeszcze wtedy paszportów. Wyjazd w tamtych czasach gdziekolwiek był dosyć ograniczony i potrzebna była zgoda władz. Kazano nam wypisać wnioski i …. za kilka dni nasze paszporty były do odebrania w Warszawie na ulicy Nowy Świat naprzeciwko cukierni Bliklego. Później dopiero zdaliśmy sobie sprawę, że wymiana kulturalna młodzieży w krajach socjalistycznych działa trochę na innych zasadach.
Największą atrakcją tego wyjazdu był nasz pierwszy lot samolotem. Nie pamiętam dokładnie jaki to był model, ale chyba produkcji rosyjskiej z silnikami śmigłowymi. Lot był z Warszawy do Sofii. Na szczęście nie było katastrofy lotniczej, której obawialiśmy się najbardziej. Z lotniska pojechaliśmy do pięknego hotelu położonego niedaleko Sofii, gdzieś w górach.
Następnego dnia wszystkich uczestników festiwalu przewieziono dwoma autokarami do Błagojewgradu położonego w południowo zachodniej Bułgarii ( niedaleko Grecji). Zapamiętałem, że mijaliśmy często wiele terenów, na których kwitły wtedy czerwone maki. Były to przepiękne widoki. Na miejscu okazało się, że festiwal na którym gramy nosi nazwę „ Alien Mak” co w przetłumaczeniu oznacza właśnie „ Czerwony mak”. Kolor ten był bardzo widoczny w trakcie całego festiwalu, głównie za sprawą czerwonych komunistycznych flag i sztandarów. Było to dla nas szokujące, ale traktowaliśmy to jako atrakcję. Zapamiętaliśmy jedno wzniosłe hasło - często powtarzane: „ Bałgaria bidi błagasławiena! Bałgaria Bidi!
Mirek i ja, według zasady „ róbmy swoje” zakwaterowaliśmy się w hotelu i poszliśmy na obchód miasta. Znaleźliśmy sklep muzyczny gdzie kupiliśmy rarytas na owe czasy - płytę Eltona Johna. W jednym ze sklepów spożywczych udało nam się kupić dobrą czekoladę ( w Polsce w tym czasie prym wiodły wyroby czekoladopodobne), oraz ….. likier jabłkowy. Był dosyć słodki i smakował nam tak, że upiliśmy się nim dwa razy w ciągu dnia. Było bardzo wesoło, a efektem ubocznym była walka na poduszki w naszym pokoju. Na szczęście nie zdemolowaliśmy go, jedynie wylała się woda mineralna, która stała na stoliku...
Post zacytowany na wypadek jakby pan Henio chciał się z nami podzielić kolejną częścią wspomnień i żeby mógł swobodnie pisać
Komentarze, wrażenia umieszczamy ----->